Trzy lata to dla showbiznesu cała wieczność. Tyle właśnie zajęło
wydanie kolejnego po The High End of Low albumu
grupy Marylin Manson.
|
Okładka albumu |
|
Born Villain, bo o nim w tej recenzji będzie mowa, to
ponad godzina wymieszanego z alternatywnym rockiem i nutą gotyckich klimatów
metalu. Jest to już ósme wydawnictwo sygnowane nazwą Marylin Manson. Oficjalna,
międzynarodowa premiera najnowszego krążka odbyła się 30 kwietnia 2012 roku, na
kilka dni przed tą datą można było go już nabyć w Japonii oraz Niemczech. Sama
płyta została wydana nakładem brytyjskiej wytwórni Crooklyn Records.
Marylin Manson to jednocześnie nazwa zespołu i pseudonim artystyczny
Briana Warnera, amerykańskiego artysty niemiecko-polskiego pochodzenia, który
rozpoczął swoją działalność w zespole na przełomie lat osiemdziesiątych i
dziewięćdziesiątych. Znakiem rozpoznawczym grupy Warnera jest kontrowersyjność.
Manson uważany jest za „dawnego” króla obsceniczności. Jego obrazoburcze podejście
do rzeczywistości, agresywne i często wulgarne teksty atakowały wiele aspektów
społecznie uważanych za tabu, bądź świętość. Wystarczy wymienić tu tematy życia,
cierpienia, śmierci i wiary. Klipy teledysków, stroje, oprawa koncertów i
otoczka medialna, jaką konsekwentnie budował wokół swojej twórczości Manson
bliska jest mrocznym, gotycko-groteskowym klimatom. Trzeba tutaj zaznaczyć, że
wizerunek ten jest jednym z największych medialnych sukcesów samej grupy i
artysty, który dzięki niemu rozpoznawalny jest na całym świecie i zyskał sobie
rzeszę fanów.
Płyta Born Villain jest
najnowszym dzieckiem amerykańskiego zespołu. Co należy zaznaczyć na samym
początku, każda płyta Marylin Manson różniła się nieco od poprzednich. Muzyka
dojrzewała wraz z samym artystą, który zaczynał od energicznych, ostrych,
popadających w kakofonię krzyków, gitarowych riffów i mocnych uderzeń perkusji,
poprzez wplatanie muzyki elektronicznej i eklektyczną mieszanką gatunkową.
Born Villain jest zbiorem niezwykle
spójnych, przemyślanych i mocnych brzmień. Największą siłą albumu jest jego
jednolitość. Każdy utwór jest jak mechanizm starego, kunsztownie wykonanego,
szwajcarskiego chronometru. Wszystko jest niezwykle przemyślane, spójne i
pasuje do siebie w sposób niezastąpiony. Płyta zaczyna się od wprowadzającego,
mocnego uderzenia utworem Hey, Cruel
Word… Ten jest niemalże wizytówką grupy, prezentacją arsenału, jaki został
przygotowany na to spotkanie. Pełno tutaj znajomego, chropowatego i krzykliwego
wokalu samego Mansona, jak również energicznych gitar, szybkiej i rytmicznej
perkusji, jak również nuty elektroniki.
Artysta przez
kolejne utwory oprowadza słuchacza po jego domu, jakim niewątpliwie stał się
ten krążek. Wokal jest tak dobrze zgrany z wszystkimi innymi dźwiękami, że sam,
mimo swojej znikomej melodyczności staje się kolejnym instrumentem w tej
układance. Tutaj należy zwrócić uwagę na znacznie wolniejsze, wręcz
hipnotyzujące utwory Slow-Mo-Tion
oraz Children of Cain. Przez album
przewija się przede wszystkim motyw pewnej zasłony tajemnicy, mgły, za którą
znajdują się wszelkie instrumenty. Osiągnięto to przez przytłumienie dźwięków,
stonowanie ich. Nadało to im pewnej ogłady, powierzchownej elegancji, za którą
czai się dawne, znane fanom niebezpieczeństwo i brutalność metalu. Sam singiel
promujący płytę No Reflection jest
klasą samą w sobie. To po prostu trzeba usłyszeć.
Wracając do słów wstępu, trzy lata to dla showbiznesu wieczność. W tym
czasie wiele zostało powiedziane, jeszcze więcej zostało wykrzyczane, masa świętości
naruszona, dlatego wizerunek Marlylin Mansona wydaje się już w tej
perspektywie niejako klasyczny i ograny. Jednak trzeba pamiętać, że to właśnie
on był prekursorem budowania sławy na skandalu. W najnowszej płycie widać
dokładnie, że nie zatracił się w swoich pięciu minutach sławy. Wiele godzin
pracy włożone w tworzenie tego albumu czuć praktycznie w każdej sekundzie, za
co należy się tylko szacunek muzykowi, który jest prawdziwym perfekcjonistą.
Dlatego gorąco polecam powrót do muzyki Marlylina Mansona, a każdemu, kto nie
miał okazji się z nią zapoznać – teraz jest ku temu idealna okazja. W skali
dziesięciopunktowej oceniam ten album na dziewięć i pół oczka.
[Robert]